– Chłopaki, kupą na niego – darła się zielona aleksandretta, gatunkowo nazywana wielką. – Ale nie, kurwa, taką kupą, no co ty robisz.
Złajany ptak zawstydził się i przysiadł na żerdzi. Kolektyw atakował bezładnymi falami, nie bacząc na taktykę i estetykę manewrów.
– Z prawej go – wrzeszczał dowódca – z prawej nikt go nie kryje.
Ale podniecone ptaki miały w dziobach dowódcę i jego krzyki. Furkoczącą zgrają, bez ładu ni składu, spadały na człowieka. Byle dorwać miejsce na dwie łapy i coś interesującego w zasięgu dzioba.
– Wow – westchnęłam po angielsku, bo lubię uchodzić za poliglotkę – ale czadówka.
Mąż kręcił się w kółko jak dziecięcy bąk i jak bąk mienił się kolorami. Najmniej twarzowo było mu w zieleni, ale papieska purpura i kardynalska czerwień wypadały całkiem nieźle.
– Nie gap się, tylko mi pomóż – jęczał.
Oho, pomyślałam, zły jak norka, bezradny jak patriota na dyktandzie. Ptaki, nie zważając na ruch obrotowy męża i wyświetlaną na skórze tęczę emocji, spadały na niego z gracją pierzastych i dziobastych kul gradowych.
– Spokojnie – powiedziałam – to aleksandretty. Widzisz, jakie ładne? Te zielone, to aleksandretty wielkie. – Chwaliłam się niedawno zdobytą w internecie wiedzą. – A te z ciemną główką, o, jedna właśnie ciągnie cię za ucho, to aleksandretty chińskie.
Mąż spojrzał na mnie tak, że gdyby był jednym z x-men’ów, pewnie bym już wyparowała i zostałby po mnie jeno ciemny ślad na podłodze wrocławskiej papugarni, ale że mąż żadnych mocy nie ma, ja piszę tę opowieść, a papugarnia nie ma plamy w interesującym kształcie.
Papugi obsiadły go już tak, że wyglądał jak czarownik, albo jakiś władca ptaków. Skubały zamki, guziki i sprzączki. Ciągnęły za uszy i szlufki.
– Ale zdejmij je ze mnie – jęczał.
Sięgnęłam po zieloną papużkę, próbującą właśnie oderwać zamek od plecaka, ale wydarła się na mnie i złapała za palec.
– Ona nie chce – poinformowałam męża, choć chyba się już domyślił, bo ptaszysko wciąż ciągnęło gumową przywieszkę.
– Zeżrą mi aparat. – Potrząsnął ręką, ale uczepiona paska papuga tylko mocniej zacisnęła dziób.
– Może podskakuj – poradziłam bez sensu, bo różowe kakadu właśnie rozwiązywały mu sznurówki.
Barwinki oglądały spektakl z górnej żerdzi, leniwie skubiąc słonecznik, a obok, przy miskach z ziarnem, rechotały konury. Tylko lory i amazonki uznały, że nie jesteśmy godni ich uwagi i ignorowały nas wyniośle, demonstracyjnie wypinając kupry. Aleksandretta chińska wtuliła łeb w mężowski brzuch i zawzięcie żuła guzik.
– Zostaw to. – Próbowałam wyjąć jej z dzioba plastyk.
– Znajdź sobie swój – wrzasnęła. – Patrz, ile on tego ma.
Rząd guzików znajdował coraz więcej amatorów, więc gdybym chciała któryś pożuć, chyba powinnam się spieszyć. Ale nie chciałam.
Stado obsiadło męża, a ja się zamyśliłam. Dlaczego do mnie nie lecą? Co robię nie tak? Może jestem złym człowiekiem, myślałam, a może to brak gadziej natury, która przez pokolenia ewolucji zapodziała się gdzieś i przepadła zupełnie. Przynajmniej u mnie. A u męża? Przyjrzałam mu się dokładnie.
Barwinek sfrunął z żerdzi i natarczywie patrzył mi w oczy.
– Masz jeszcze te ziarenka?
– A mogę cię wziąć na ręce?
Wskoczył mi na palec. Był lekki, zdawał się składać z samych piór i powietrza.
– Mogę cię pogłaskać?
– Skoro ci zależy. – Skubnął ziarno i wysunął lekko skrzydełko.
Zależało. Pióra były gładkie i chłodne, zadziwiająco twarde.
– Fajny jesteś.
– No ba. – Mrugnął do mnie. – A nimi się nie przejmuj – powiedział. – Cała tajemnica, to guziki. Nic więcej. Jakbyś miała guziki, leciałyby do ciebie. Chociaż. – Łobuzersko przechylił łebek. – Podobała mi się koncepcja z gadami i ewolucją.