Rekonstrukcja wiosny

ARK_2444x

 

– A podleć mi tu jeszcze, gnoju jeden, to ci kulasy z dupy powyrywam.

Bogdan pogroził pięścią krążącemu nad dachem bocianowi. Ptak machnął ciężko skrzydłami, przefrunął nad sąsiednie podwórko i kołował teraz nad domem Praciaków.

– A tam to se możesz fruwać – mruknął gospodarz. – Mają większą chałupę, dodatkowy dzieciak się zmieści.

Rozejrzał się po obejściu. Choć drzewa demonstrowały bezwstydnie gruzłowate konary, a w miejscu trawnika łyskała w porannym słońcu błotnista kałuża, nad światem władzę objęła już wiosna. Wydeptaną ścieżką, dostojnie kolebiąc się na boki, maszerowała kaczka. Sznur żółtych kaczątek dreptał za nią, co chwila łamiąc szyk na bułach błota i młace. Kogut z wysokości płotu dumnie rozglądał się po podwórzu. Wyciągnął w górę szyję i gotował się do piania.

– A pójdziesz ty – Bogdan zamachnął się gumiakiem – zarazo jedna. Drzeć się tylko potrafisz.

Spłoszony ptak hycnął ze sztachety i trzepocząc skrzydłami, uciekł za ganek. W stodole przeciągle zabeczała Matylda, a w głębi podwórza kwiknęła Marzanna, upominając się o jedzenie.

Bogdan podniósł wiadro wypełnione zlewkami i poczłapał do chlewika.

– No już. – Poklepał maciorę.

Napełnił koryto, wygrzebał ze słomy butelkę samogonu i usiadł przy ulubienicy. Świnia, przyzwyczajona do codziennego rytuału, skończyła śniadać i czule trąciła go ryjem.

Wtem otwarły się drzwi, a do środka wpadł Pietrek, najmłodszy syn Praciaków.

– Panie Bogdan, studenty przyjechały – zawołał. – Mama pyta, czy byście na stancję kilku nie wzięli, bo u nas się wszyscy nie zmieszczą.

– Z moją starą gadaj – powiedział, chowając butelkę za plecami. – I pukaj następnym razem. Co to, do obory leziesz?

#

– A jakie macie wymagania?

Marzena nieufnie przyglądała się gościom. Dziewczyny nie odzywały się w ogóle. Skromnie kiwały długowłosymi główkami, przytakując każdemu słowu kolegi. Chłopak w luźnej bawełnianej koszuli obrębionej  haftowaną lamówką i z twarzą najeżoną kolczykami co chwilę odgarniał z twarzy gruby frędzel sfilcowanych włosów i prowadził negocjacje.

– Żeby było jak najprościej, naturalnie. Tak, jak kiedyś – tłumaczył, wywracając oczami.

– To znaczy się, kiedy? – dopytywała gospodyni. Nie uszło jej uwagi, że jeden z pierścionków młodzieńca przypomina diabelski łeb.

– No, najdawniej jak pani pamięta.

Pamiętała, że gdy była małą dziewczynką, wieś wyglądała niemal dokładnie tak samo jak dziś. Tylko tam, gdzie teraz był sklep, mieszkali Wiatrowscy, w domu, zamiast kuchenki elektrycznej, mieli gazową, wodę do kąpieli grzali w kotle, a żeby skorzystać z toalety, chodzili do stojących rzędem pod murkiem sławojek.

– A konkretnie? – spytała, patrząc na kawałek framugi widoczny przez dziurę w uchu rozmówcy.

– Jesteśmy grupą rekonstrukcyjną – tłumaczył chłopak. – Chcemy tu odtworzyć rodzime obrzędy towarzyszące świętowaniu nadejścia wiosny.

Dziewczyny kiwnęły główkami i na powrót wlepiły w chłopaka pełne uwielbienia spojrzenia.

– Rozumiem – powiedziała Marzena, choć nic nie pojmowała.

– Chcemy tu, przez kilka dni, żyć jak wasze dziady – odezwała się wreszcie chuderlawa blondynka.

– Nasze co?

– Nie, nie – roześmiał się chłopak. – Gosi chodziło o waszych dziadów. To znaczy dziadków, no przodków.

– To może w stodole? – rzucił Bogdan. – Kiedyś się tak spało. Ze zwierzaczkami, na sianku.

– Ooo – ucieszył się chłopak – możemy zobaczyć?

– Pewnie, zaraz was zaprowadzę. I koza tam jest. I kury zaglądają. Jestem pewien, że wam się spodoba.

Dziewczyny skrzywiły się, ale widząc entuzjazm kolegi, natychmiast przytaknęły.

– Ale jeść będziecie w domu? – spytała z nadzieją Marzena.

– No pewnie. – Uśmiechnął się młodzian.

#

Marzena całe popołudnie robiła prażuchy. W pasiastym fartuchu wyglądała jak wielka biało-granatowa makrela, którą ktoś dla psoty wytaszczył z wody i wrzucił między blaszane garnki. Zła i zaaferowana miotała się między piekarnikiem, patelnią i książką z przepisami. Bogdan układał na stole pasjansa i milczał.

– Co to w ogóle jest? – westchnęła nad zawartością garnka. – Kolor jakby kot napaskudził.

– Mówiłem ci, zrób kanapki – odezwał się wreszcie. – Przecież ty nie masz pojęcia o tradycyjnych potrawach.

– A ty może masz pojęcie? – Złapała się pod boki. – Sam ugotuj, jak jesteś taki mądry.

– Ja bym zrobił kanapki. Codziennie na kolację jem kanapki, mój ojciec jadł kanapki i dziadek też jadł kanapki. Widać, to nasza tradycyjna kolacja, co nie?

– Nie masz o niczym pojęcia – wybuchnęła. – I nie plącz mi się po kuchni.

Zdusił ochotę, by odpyskować i wyszedł na podwórze. W samą porę, by przyłapać młodych, jak zaglądają do chlewika. Marzanna kwiczała gościnnie. Szczeciniaste uszy opadły jej niemal na oczy, gdy domagając się pieszczot, wystawiała łeb między prętami kojca.

– Och, proszę pana – zawołała Gosia, uważając, by nie dotknąć świni. – Czy może nam pan powiedzieć, gdzie możemy się umyć?

– Mój dziad mył się w rzece. Pokazać, jak dojść? – zarechotał. – Oj, żartowałem. Łazienka jest w domu, na piętrze. Stara wam pokaże.

#

– To nasza tradycyjna kolacja. – Marzena postawiła na stole miskę. – Częstujcie się, kochani.

Bogdan drewnianą łychą wyławiał pływające w smalcowej omaście kluski.

– To co właściwie planujecie? – spytał.

– Będziemy rekonstruować dawne obyczaje. No wie pan – Anita nieufnie przyglądała się szarym, bezkształtnym bryłom ciasta – rozpalimy ogniska, pośpiewamy.

– To angielskie – przerwał jej Zbyszek. – My będziemy rekonstruować polskie. Utopimy Marzannę i wysmarujemy dziewczyny sadzą.

– Tak robili w krakowskim – odezwała się Gosia. – Lepiej zrobić coś bardziej uniwersalnego. Może oprowadzanie siwków?

– Za koniki przebierali się tylko na zachodzie – zaprotestował Zbyszek. – Najbardziej popularna jest Marzanna. Utopimy kukłę.

– E tam, to w ogóle nie jest egzotyczne. – Anita była wyraźnie zawiedziona.

– Bo to nie ma być egzotyczne, tylko rodzime. Ukazujące nasze piękne korzenie.

– A może zrobimy Beltane – ożywiła się Gosia. – To takie ładne święto. Z ogniskami i…

– Absolutnie nie – przerwał jej Zbyszek. – Nie będziemy odtwarzać cudzych obrzędów. Spalimy kukłę albo powieziemy kurka.

– Nie mamy dwukółki – zauważyła Anita. Dźgała z niechęcią kluskę i odsuwała na skraj talerza skwarki.

– Ale są taczki. Przyozdobi się i będzie dobrze. Macie, gospodarzu, taczkę?

– Mamy, jasne, że mamy.

– Widzicie. Jest taczka, koguta sam widziałem na podwórzu. Robimy kurka.

– A gdzie chcecie wieźć mojego koguta?

– Nigdzie. Po wiosce go będziemy na taczce obwozić, a on będzie piał.

Gospodarze popatrzyli po sobie.

– A jak, ciekawym, zmusicie go, żeby na tej taczce siedział?

– Trzeba mu dać spirytusu – tłumaczył chłopak. – Wtedy grzecznie siedzi i ładnie pieje.

– Matko Święta. – Marzena przeżegnała się szybko. – Koguta chcecie upić?

– No, tak. – Zbyszek nadział kluskę na widelec i przyglądał jej się z zainteresowaniem. – Tak się kiedyś robiło. Trzeba namoczyć ziarno w alkoholu, dać zwierzakowi i będzie piał.

– Andrzej chciał zrobić siwki – przypomniała Gosia.

– Konia też chcecie upić? – zaniepokoił się Bogdan.

– Nie, my się przebierzemy za konie i będziemy po domach datki zbierać.

– Ach – ucieszyła się Marzena, że wreszcie mówią o czymś, co już widziała. – Chodził tu taki, i choć się nie przebierał, też zbierał pieniądze. Mówił, że to na chore dzieci i głuchych.

– Za mało nas na siwki – przerwał jej Zbyszek. – Kominiarz, miś, policjant, baba, dziad, że o konikach i grajkach nie wspomnę. Zrobimy Jaryłę i będzie gitara.

– Ale to takie niewidowiskowe – jęknęła Anita. – Tylko się sprząta i maluje jajka.

– No wiesz? Jest jeszcze topienie kukły i rozpalanie ognisk na wzgórzach. I jak chcesz przywitać wiosnę? W nieomiecionej izbie? Właśnie, gospodarzu, znajdzie się u was wierzba? Trzeba zrobić dziewczynom miotełki.

#

Nieformalne spotkania mieszkańców wsi odbywały się na sklepowych schodach, gdzie zawsze kilku stałych bywalców delektowało się piwem. Często dołączali do nich klienci sklepu bądź ci, którzy akurat odczuli potrzebę rozmowy, napicia się albo pomilczenia w towarzystwie. Tam, w cieniu kasztanowca, przy piwie i z widokiem na drogę, wymieniano plotki i opinie.

– I gada mi – Jan Praciak pociągnął z butelki – że przebiorą się za konie, a baby będą smarować sadzą.

– Ale swoje? Te dwie, co ze sobą przywieźli i u Bogdana w stodole trzymają? – upewnił się Paweł, ojciec czterech córek. – Bo jak się do której mojej z łapami zabiorą, to im przy łokciach poprzetrącam. Będą sobie dupy stopą podcierać. I to kolegi. Bo na sportowców mi nie wyglądają.

– Oj tam, nie gadaj bzdur – żachnął się Bogdan. – Chcą się młodzi bawić, niech się bawią. Pewnie nie będą się nikomu naprzykrzać.

– Bronisz ich, bo na kwaterę trzech wzięliście. Nie chcesz zarobku stracić.

– Moja stodoła, mogę brać, kogo chcę. Nic ci do tego. Też mogłeś wziąć. Kto ci bronił?

– Ja tam obcych do domu nie wpuszczę. I do stodoły też nie. Kto to wie, co im w głowie siedzi? Przecież to jakieś pajace. Chłopy z kolczykami, w koralikach. Poobwieszali się, jak moja świętej pamięci babka, gdy się na odpust szykowała. Jeszcze się pewnie w sukienki poubierają. Gender jeden.

– Gender? – zaniepokoił się Jan, który zakwaterował w swojej stodole pięciu letników.

Choć znaczenie słowa było dla niego niejasne, budziło niepokój. Ksiądz kilkakrotnie na mszy świętej je wypowiedział, gdy mówił o złego zakusach i podstępnych działaniach.

– Właśnie tak – parsknął Paweł. – Sami zboczeńcy.

– Mnie te ogniska martwią – powiedziała Dorota. – Podpalą coś jeszcze i bieda z tego będzie.

– A ja chcę zobaczyć, jak będą pijanego koguta na taczce wozić. No co? – Bogdan uśmiechnął się chytrze. – Nie słyszeliście? Spirytusem go będą poić.

#

Anita starała się nie pobrudzić. W gumowych rękawicach, z włosami spiętymi w koński ogon szorowała sedes i oddawała się ponurym myślom. Z trudem się hamowała, by nie rzucić ohydnej szczotki i wrócić do domu. Do miasta. Miała dosyć wsi, natury, zwierząt i tradycji. Zupełnie nie tak wyobrażała sobie wspólny wypad ze Zbyszkiem. Miało być nastrojowo i poetycznie. Wiosna, kwiaty, świergot ptaków i pierwsze promienie słoneczne muskające ich twarze, a wylądowali w najmniej romantycznym miejscu na świecie. W stodole z cuchnąca kozą. I z Gośką, która nie odstępowała ich na krok. Jakby nie mogła zająć się którymś z pozostałych chłopaków, ślepiła wypukłymi oczyskami za Zbyszkiem i mizdrzyła się jak kocica w rui. Głupia pinda.

– Panienka się tak nie męczy. – Marzena zajrzała przez uchylone drzwi. – Jak to tak, na wywczas przyjechaliście i będziecie mi dom sprzątać?

– Taki zwyczaj. – Anita zmusiła się do nieszczerego uśmiechu. – Przed obrzędem trzeba wszystko umyć i wyczyścić. Taka tradycja. Żeby przyjąć wiosnę, trzeba wymieść pozostałości zimy.

Marzena przysunęła sobie stołek, przysiadła i przyglądała się dziewczynie.

– Naprawdę dobrze się bawisz? – spytała.

– I to jak.

– Skoro tak twierdzisz, kochanieńka. A może zawołamy twoją koleżankę i pójdziemy narwać tych wierzbowych gałązek. Przynajmniej trochę sobie odpoczniecie.

– A co jej będziemy głowę zawracać. Same narwiemy – powiedziała, biegnąc do drzwi.

#

Bogdan rozsiadł się na ławce przed domem, otworzył piwo i obserwował letników. Ostatni raz tak dobrze się bawił, gdy zabrał dzieciaki do cyrku.  Studenci najpierw przyozdobili wyszorowaną taczkę wydębionymi od Praciakowej wstążkami. Później Zbyszek, niekwestionowany lider grupy, ustroił się w kwiecistą spódnicę, haftowaną bluzkę z bufiastymi rękawami i haftem wokół dekoltu, i z pomocą kolegów wysmarował się sadzą. Bogdan popijał piwo i klepał się w uda z uciechy.

– Marzena, chodź no tutaj. Popatrz sobie, co uniwersytety robią z dzieciakami – zawołał, gdy na podwórze wszedł Krzysiek ze szmatą zamotaną na głowie.

Kobieta wychyliła się z okna.

– Czego wrzeszczysz?

– Popatrz na nich – rzekł ze śmiechem. – A ty chciałaś naszego Miecia na studia posłać. Szczęście, że go nie wzięli.

– Głupi jesteś – parsknęła i zniknęła w domu.

– Nie ma stroju kominiarza. – Andrzej w uczernionych węglem kalesonach krytycznie oglądał wełnianą czapkę z pomponem. – I nie wiem, jak z tego zrobić cylinder.

– Więcej optymizmu. Bądź kreatywny. Zobacz, jak Rysiek sobie fajnie radzi. – Zbyszek wskazał chłopaka obwiązanego pękami słomy.

– Wygląda jak strach na wróble.

– Nie słuchaj go. – Gosia poklepała kolegę po plecach. – Od razu widać, że jesteś misiem. Normalnie miś jak u Barei.

– Obiad! – zawołała z okna Marzena. – Chodźcie, zanim wystygnie. – I pomóżcie chochołowi – dodała, wskazując na Ryśka. – Jemu się pewnie trudno ruszać.

#

Bogdan zerwał się z łóżka z samego rana. Szybko oporządził zwierzęta i rozsiadł się na ławie przed chałupą, by patrzeć, jak studenci szykują się do wiosennego pochodu.

– Nie chce siedzieć – krzyczał Andrzej, biegnąc za kogutem.

– Może za mało zeżarł? – powiedział Zbyszek. – Daj mu więcej.

– Daj mu, daj mu – denerwował się chłopak. – Nie chce żreć. Przecież mu siłą do dzioba nie wepchnę.

– Widziałem film o tuczu gęsi. – Rysiek pomagał Gosi mocować słomiane uszy do wiklinowego kosza. – Wsadzali im rurę i przez nią wsypywali ziarno.

– Gdzie?

– No, w telewizji pokazywali kiedyś.

– Gdzie wsadzali tę rurę?

– Do dzioba, a gdzie mieli wsadzać? Przecież z drugiej strony jajka by się potłukły.

Przyozdobiona czerwonymi wstążkami taczka czekała na pasażera, który z wysokości płotu łypał okrągłym okiem na chłopaka. Andrzej wrzucił do ziarna garść wykopanych w ogródku dżdżownic, zamieszał palcem i postawił przed ogrodzeniem. Ptak zeskoczył, nieufnie okrążył naczynie i ostrożnie spróbował. Po chwili walił dziobem w blachę miski, aż bębniło. Wtem zakołysał się i obalił na ziemię. Andrzej szybko wziął kura i wrzucił do taczki.

Przyglądali się nieruchomemu zwierzęciu. Zbyszek szturchnął go patykiem, ale ptaszysko tylko anemiczne machnęło skrzydłami i przekulało się na grzbiet, godząc w niebo podkulonymi łapami.

– Zabiliśmy go. – Przerażony podniósł wiotkie ciało. – Cholera jasna. Zabiliśmy go.

Bogdan wyrwał mu ptaka, obejrzał, osłuchał.

– Żyje – powiedział – ale pijany w trupa. Nie będzie piał.

– No trudno. – Zbyszek westchnął z wyraźną ulgą. – Poradzimy sobie.

#

Zebrali się przed furtką i ze śpiewem wymaszerowali na ulicę. Przywitały ich posępne twarze, na których próżno było szukać śladów wiosennej radości i chęci do zabawy. Tylko dzieciaki podbiegły i śmiejąc się, pokazywały ich sobie palcami.

Anita, przebrana za babę, obwiązana ciasno sznurkiem, by zaakcentować talię, wypięła dumnie pierś i słała uśmiechy do widzów. Obok niej Andrzej w samych kalesonach uczernionych sadzą, ze zwojem sznura na ramieniu i garnkiem pod czapką, wymachiwał klozetową szczotką. Gośka, zgięta wpół, rżała, przytupując pod burą narzutą. Zbyszek, z plączącą się między nogami spódnicą, dzielnie pchał taczkę z pijanym do nieprzytomności kogutem. Co chwila piał ochryple w zastępstwie zwierzęcia. Rysiek kręcił się w kółko i ryczał jak prawdziwy miś. Krzysiek brykał, jak źrebak, a Tomek, przebrany za dziada, stukał łyżką w żelazny garnuszek.

Gdy rozochocony Rysiek dmuchnął w blaszaną gwizdawkę, w obejściach rozszczekały się psy. Rozzłoszczone darły ziemię pazurami i ujadając, wystawiały pyski przez pręty ogrodzeń i między sztachetami płotów.

Tomek ukłonił się młodej kobiecie i wyrecytował tradycyjny wierszyk. Uciekła, trzaskając za sobą drzwiami, a wyglądający zza furtki malec pokazał im język.

Spektatorzy patrzyli na nich coraz mniej przyjaźnie, a kilka matek odwołało dzieci z podążającej za studentami grupy.

– Chyba nic z tego nie będzie – powiedział Artur. – Tylko się wygłupiliśmy.

– Nie marudź.

– Łatwo ci mówić, nie musisz iść w samych kalesonach.

– Jestem Siuda Baba, jeśli nie zauważyłeś, idę w spódnicy.

– Spalmy Marzannę i skończmy tę szopkę – wycedził Rysiek.

– Marzanna. – Zbyszek klepnął się w czoło. – Zapomnieliśmy o kukle. Nie mamy co utopić.

Ludzie tracili zainteresowanie pochodem, a ci, którzy zostali, nie przejawiali chęci przyłączenia się do zabawy. Rysiek ryczał coraz mniej przekonująco, a Gośka pochyliła głowę i nie odrywała wzroku od własnych stóp.

– Skończmy to – syknął Zbyszek. – Jedno okrążenie i koniec.

Przyspieszyli kroku, by prędzej znaleźć się w przytulnej stodole z Matyldą.

– Szkoda mi ich – westchnęła Marzena. – Chyba się zniechęcą do tych rekonstrukcji. A tak się starali.

Członkowie historycznej grupy rekonstrukcyjnej szli w milczeniu z opuszczonymi głowami. Byle szybciej. Znudzone dzieci wróciły do domów. Pod koniec drogi orszakowi towarzyszył tylko umorusany kundel, który podskakując, usiłował zajrzeć do taczki.

Gdy już zatoczyli pełne koło, symbolizujące odwieczny cykl narodzin i śmierci, następujących po sobie pór roku i Uroborosa pożerającego własny ogon, z ulgą wrócili do stodoły. Matylda zastrzygła uszami i przywitała ich beczeniem.

– A może już dziś wrócimy do domu? – spytała Gosia z nadzieją.

Nikt nie protestował.

#

– Siadajta na wóz. – Bogdan czekał na nich przed furtką. – Podwiozę was, co się będziecie męczyć z tymi tobołami.

Kobyła parsknęła, gdy strzelił lejcami i ruszyła błotnistą drogą. Furmanka kolebała się na wybojach, a rosnące po obu stronach drogi koślawe kasztanowce powoli przesuwały się przed ich oczami. Letnicy, niepomni na urodę budzącej się wiosny i malowniczość trasy, siedzieli ponurzy i zniechęceni.

Wtem Andrzej zerwał się z miejsca. Rozwarł usta i nie mogąc dobyć głosu, pokazał ręką na pola.

Ścieżką, od strony lasu, szła dziewczyna. Kłosy zbóż wplecione w wianek lśniły w słońcu złotem. Biała, luźna sukienka łopotała na wietrze, opinając delikatny materiał na kształtnych nogach. U jej boku dreptała świnka. Z drugiej strony, podskakując i łasząc się, truchtała koza, a za nimi podążała chmara ptactwa. Tam, gdzie przeszli, zdawało się, że słońce lśni jaśniej, a ziemia przybiera głęboką żyzną barwę.

– Dziewanna – wyszeptał Zbyszek.

Zacisnął dłonie na burcie furmanki, aż pobielały mu kłykcie.

– Ano – rzekł Bogdan, spojrzawszy na widowisko – to Żywia. Co rok tu przychodzi.

Cmoknął na kobyłę i nie poświęcając zjawisku więcej uwagi, skupił się na drodze.

Młodzi patrzyli, jak Żywia szła wśród pól, a wszystko, co żywe, lgnęło do niej.

Droga skręciła ostro i drzewa przesłoniły widok. Studenci wychylali się za burtę, ale nie zobaczyli już nic prócz powyginanych gałęzi i masywnych pni.

Przez resztę podróży, by nie spłoszyć magicznej aury, rozmawiali ściszonymi głosami.

Na stacji Bogdan uścisnął im ręce, życzył szerokiej drogi, cmoknął na kobyłę i wrócił do domu. Odjechał, jakby nigdy nic. Jakby po drodze nic się nie wydarzyło. Jakby nie był świadkiem cudownego zjawiska. Patrzyli oszołomieni, jak wóz oddala się i znika za zakrętem.

Bogdan wracał tą samą drogą. Uśmiechał się do strzelających pąkami gałęzi i wychylających się z ziemi źdźbeł trawy.

– Prr, mała.

Zatrzymał wóz obok siedzącej na pniaku dziewczyny. Mięła w dłoniach słomiany, poprzetykany sztucznymi kwiatkami wianek. Na polu kaczka dostojnie wiodła młode wzdłuż bruzdy po bronie, a kury pazurzastymi łapami grzebały w ziemi, szukając robaków.

– I jak, panie Bogdanie? Dobrze było? – spytała.

– Wspaniale, Jaguś, byłaś cudowna. A teraz pomóż mi to wszystko załadować.

Marzanna podbiegła i czule trąciła go ryjem, Matylda wesoło tryknęła w rękę, a kogut stanął na szczycie polnego kamienia, wyprężył się i gromko zapiał.

Spis treści

No Comments Yet.

Leave a comment