Znacie te słoneczne piątki, kiedy wychodzicie z roboty ze świadomością, że teraz przed wami dwa dni zabawy, odpoczynku i błogiego relaksu? Na pewno znacie. Otóż taki właśnie piątek powitał mnie, gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi instytucji, która daje mi pieniądze na steki, sobotnią marchewkę z groszkiem i rosół z okami. Nie daje za darmo, ale nie o to idzie żeby sobie drobiazgi wytykać. Otóż podmuch piątkowej wolności łagodnie owiał mi twarz, ptaszyna na drzewie radośnie zakwiliła, a kot z naprzeciwka uśmiechnął się do mnie prezentując garnitur błyszczących zębów i trzymaną w pysku mysz. No taka sielanka, że klękajcie narody.
Pomknąłem do auta, jak pasikonik, nawet pozwoliłem sobie na kilka podskoków, ale tylko wtedy, gdy miałem pewność, że nikt mnie nie widzi. Nie chciałem przecież, by ktoś z szacownej instytucji, o której już wspominałem, zobaczył mnie w stanie euforii. Jeszcze by uznał, że mi odbiło, albo, co gorsza, że za dużo mi płacą. Tak więc okazywałem entuzjazm w ściśle wydzielonych porcjach, aż dotarłem do mojej klimatyzowanej bryki. Wtedy zaśmiałem się gromko, wdusiłem gaz, i rycząc klaksonem, pomknąłem do domu. (No dobra, nie do końca tak było, ale lubię sobie wyobrażać, że właśnie tak to wyglądało.)
W takim właśnie nastroju godzinę później stanąłem przed następnymi drzwiami, tym razem mojego domu.
Mapa z rowerową trasą grzała mi kieszeń, a ja w fantazjach widziałem zachwyty małżonki nad moją zmyślnością i samczym instynktem. Zatem wkroczyłem do domu jak paw. Wypiąłem pierś, wciągnąłem brzuch i słowo daję, przez chwilę czułem jak zagęszcza mi się czupryna.
– Mamy problem. – Przywitała mnie z tą powagą, jakiej używa lekarz, gdy mówi pacjentowi, że zęby rosną tylko dwa razy w życiu i nie ma już sensu liczyć na matkę naturę, a pora kupić protezę.
Jakoś tak odruchowo przeliczyłem uzębienie, ale że od rana nic się nie zmieniło, czekałem cierpliwie, aż rozwinie myśl i dostarczy mi więcej informacji.
– Pies ma guz – dodała ponuro.
– Aha – rzuciłem. – A wiesz, gdzie pojedziemy w sobotę? – spytałem i z entuzjazmem wyjąłem z kieszeni mapkę.
No sami widzicie, że zachowałem się jak nieczuły cham, nie dbam o zdrowie nieszczęśliwego, stworzenia, które mi zaufało i oddało mi swoją miłość, przywiązanie i całe życie i teraz cierpi. By zrekompensować zwierzęciu fatalnego właściciela, na obiad ja dostałem rosół z niedzieli, a przywiązany do mnie pies pieczone udko.
Po obiedzie, który pomógł mi przemyśleć moje zachowanie, postąpiłem właściwie i obejrzałem raka. Otóż rak usadowił się na uchu i wyglądał jak najbardziej brodawkowata brodawka.
– Kochanie, to brodawka – podzieliłem się z żoną dobrą wiadomością. – Nie ma się czym martwić.
Co dziwne, wcale jej to nie uspokoiło, a ja usłyszałem, że się nie znam i bagatelizuję problem. A w niedzielę, zamiast nad jeziorka, pojechaliśmy do weterynarza.
Doktor nas zna doskonale, bo żona od lat dostarcza mu uciechy pacjentów. Dzięki niej leczył zupełnie zdrową chorą psychicznie świnkę morską, pryszcze nużeńca na psim brzuchu i plamę z kawy grzybicę u tchórzofretki, która wcześniej wylała na siebie kawę. W każdym razie doktor poszedł do problemu zupełnie inaczej niż ja. Z profesjonalną, budzącą zaufanie powagą obejrzał ucho.
– To brodawka – powiedział i urwał paskudztwo.
A wieczorem, gdy oglądałem sobie film, tuliłem do brzucha puszkę z piwem i dumałem nad widokami, których nie obejrzeliśmy przez głupią narośl, z przedpokoju dobiegł głos żony:
– Po tej brodawce został strup, ale jakiś dziwny. Pod nim chyba coś jest.
Owszem, miała rację, pod strupem było ucho.
Ubawiłam się po pachy 😀
Po prostu kocham Was czytać!
To się fantastycznie składa, bo jak się okazało, my po prostu kochamy pisać 🙂
Dziękujemy i zapraszamy ponownie 🙂
śWIETNA HISTORIA 😀
Bardzo dziękuję 🙂
Ukwiczałam się na wieczór, dziękuję! Jakie to jest dobre, jakie pocieszne! Nawet nie wiem, który fragment podobał mi się najbardziej – wiem tylko, że po raz pierwszy musiałam się iść wyparskać w tym miejscu:
“Nie chciałem przecież, by ktoś z szacownej instytucji, o której już wspominałem, zobaczył mnie w stanie euforii. Jeszcze by uznał, że mi odbiło, albo, co gorsza, że za dużo mi płacą.”
“Co gorsza” – no tak, bo firma lepiej wyjdzie na wariacie, niż na zadowolonym z pensji pracowniku. XD
… w sumie… w sumie to troszkę smutne jednakowoż. Taki śmiech przez łzy, jak podczas seansu filmu “Nic śmiesznego”: najpierw jest wesoło, a potem człowiek sobie uświadamia, że to jednak nie komedia.
Anyway, Hemingway – czekam na kolejny wpis!
Bardzo dziękuję 😀
Przyznaję, czasem wrzucamy w tekst gorzką pigułkę, ale staramy się, by nie zostawiła na języku paskudnego smaku 😉
Bardzo się cieszę, że tekst się spodobał 😀
Inspirujące, zwłaszcza te fragmenty, które pisane są dla podwójnego czytania 🙂
Dziękujemy 😉