Po co mężowi znajomość historii

rower
Wreszcie zdecydowaliśmy się na poważniejszy wypad rowerowy. Spakowaliśmy sprzęt i pojechaliśmy do Wąwozu Myśliborskiego. Trasę znamy z pieszych wycieczek i wypadów na grilla, ale tym razem mieliśmy przetestować nasze nowe wehikuły i sprawdzić siłę mięśni ud.
Jedno z nas już na samym początku złapało zadyszkę. Cóż, myślę sobie, pierwsza górka – pierwszy kryzys. Z pewną obawą patrzyłem na drugą i trzecią górkę. W ogóle, górek było przed nami co nie miara. Szczęściem, słabsza i dysząca, choć niewątpliwie ładniejsza część naszego duetu, posapała, wypiła swój napój, moją wodę, popatrzyła przed siebie posępnie, wsiadła na rower i pojechała. Ot, tak. Nie, żeby do samego końca kręciła równo pedałami. Co chwilę się zatrzymywała i wrzaskami płoszyła dziką zwierzynę. Nie wiem, jaki okrzyk rodowy mieli jej zacni przodkowie, ale dam sobie rękę uciąć przy samym łokciu, że były w nim jakieś: “Och” i “Łap tego”. No to łapałem. Bo tylko ja wziąłem sensowny sprzęt. Żona wzięła tylko małpkę i mogła sobie pstryknąć jeno kwiatek w makro, który i tak wyszedł do dupy ślicznie, choć ziarno takie, że zęby bolą.
Zatem dajemy wam możliwość ponapawania się roślinnością endemiczną, pospolitą i kilkoma naprawdę ładnymi widoczkami. A, i kwiatek w makro 🙂