Jesień wrzuciła do kosza kasztany i motki babiego lata. Chwyciła się palta przelatującego obok wiatru i z kluczem dzikich gęsi ruszyła na południe. Po drodze przekłuwała chmury parasolką, by deszcz zmył ze świata kolory, a za jej plecami pozostała tylko szarość.
Zima spacerowała ulicami i zastanawiała się, czy skuć lodem kałuże i oszronić skwery, czy może potraktować miasto jak drożdżową babę i obsypać wszystko śniegiem. Obok dreptał elf z zeszytem i piórem gotów zanotować każdą dyspozycję, ale Zima nie wydała żadnej. Bo Zima nie mogła się zdecydować.
Chodziła po mieście i zaglądała w podwórka. Nakarmiła kaczki na Kozim Stawie, powspominała stare czasy przy nieczynnej fabryce na Emilii Plater, aż wreszcie zaszła do ulubionej cukierni.
– Nic to – powiedziała, a elf natychmiast zanotował jej słowa.
Kusiły go ciastka, ale bał się, że mógłby nie zdążyć czegoś zapisać, więc starał się ignorować zapach leżących przed nim łakoci. Za to Zima się nie krępowała. Skosztowała już jabłecznika z bezą, wiśniowej strucli i właśnie dobierała się do makowca.
– Nie ważne, na co się zdecyduję – powiedziała, celując w elfa widelczykiem – jak zawsze elfy muszą obsypać gałęzie szadzią, a sylfy zająć się dymem z kominów. Zapisałeś?
Elf przytaknął i głośno przełknął ślinę, bo makowiec pachniał oszałamiająco.
– To dopisz, że chcę mieć nad dachami dymy jak barany. Pisz, pisz – powiedziała, sięgając po eklera. – Pyszne – powiedziała niewyraźnie, bo miała w ustach niemal pół ciastka. – A dymy mają być takie, jak nad wulkanami. Gęste, czarne i kłębiaste. Żadnych tam wiotkich smużek i romantycznych obłoczków. To dym, a nie poduszka amorka.
– A co z rzeką? – Elf starał się nie patrzeć na kapkę lukru na jej nosie. – Mrozić?
– Pewnie, że mrozić. A ja w tym czasie zajmę się resztą. Dachy trzeba pobielić, drzewom nałożyć czapki, szyby wymalować, chodniki zeszklić. Tyle pracy, że nie wiadomo, w co ręce włożyć, a tu jeszcze trzeba przygotować sople.
Elf notował każde jej słowo.
– Ech, gdyby tak można było raz zrobić, a później schować wszystko do pudeł i wyciągać, gdy jest potrzebne. Ile by się czasu zaoszczędziło – rozmarzyła się – ile sił. I wieczory byłyby wolne. Można by poczytać, obejrzeć coś w telewizji, gdzieś wyjść, potańczyć. Ale nie, tu cięgiem trzeba coś robić, bez przerwy zaczynać, poprawiać, naprawiać, a później patrzeć jak niszczeje i zamienia się w błoto. Do dupy taka robota.
Elf zastąpił w notatce nieładny wyraz nazwą ulubionych cukierków.
– A ty też tylko sobie piszesz. Co roku piszesz i co z tego masz? Nic nie masz.
– Echem, przechowuję wszystkie zeszyty, echem, ułożone rocznikami. Jeśli ma pani życzenie. Wystarczy, że pani powie słówko, a przyniosę.
– Eee, na co mi twoje zeszyty. A nie myślałeś o tym, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu? Że gdy przychodzi Wiosna, nic z naszej pracy nie zostaje? Równie dobrze moglibyśmy nic nie robić. Na jedno by wyszło. Ech. – Zezłoszczona wstała od stołu. – Idziemy do domu, dość mam na dziś spacerów.
Wieczorem Zima usiadła przed kominkiem, okryła nogi kraciastym kocem i zażądała drutów i włóczki.
– No co – prychnęła na zaskoczone elfy. – Zrobię wreszcie coś przydatnego. Coś, co nie rozleci się za chwilę, a będzie służyło przez długie lata. Zrobię skarpety.
Elfy bez szemrania wykonały polecenia i nie zdradziły się przed Zimą, ze swoimi wątpliwościami. Wiedziały z doświadczenia, że skarpety nie są najtrwalszą rzeczą na świecie. W dodatku Zima, choć malowała lodowe kwiaty i toczyła zgrabne sople, zdecydowanie nie miała smykałki do ręcznych robótek. Choć przykładała się do pracy, wzdychała, sapała, a i rzuciła czasem grubym słowem, skarpety wychodziły jej koślawe, nierówne i upstrzone supłami jak czoło gimnazjalisty pryszczami. Elfy przynosiły jej kakao i korzenne ciastka. Dorzucały drew do ognia i miast przygotowywać się do Gwiazdki, stroić rynny lodowymi soplami i polerować ślizgawki, krzątały się przy Zimie i cierpliwie czekały, aż się opamięta.
Dni mijały, kalendarz schudł i zostało mu już niewiele kartek. Z kominów wypełzły dymy, ale że nikt się nimi nie zajął, ciągnęły się nieładnie po dachach, irytując kawki.
Wreszcie na rynku stanęła choinka, sklepowe witryny zamigotały światełkami, a sprzedawcy ustroili manekiny w czapki i puchowe kurtki. Ale nawet kolorowe lampki nie zdołały wprowadzić świątecznej atmosfery. Deszcz wciąż padał, i choć z głośników na rynku płynęły kolędy, ludzie zdawali się poruszać do taktu zupełnie innej melodii. Ponurego grave w zdecydowanie molowej tonacji.
Ale Zima nie dbała o nic. Zamiast wziąć się do pracy, spakowała skarpety i ruszyła na targowisko szukać kogoś, kto doceni jej trud.
– I dlatego nie ma śniegu – zakończyła opowieść babina. – To co, bierzecie te skarpety? Uratujecie Święta? – Wyszczerzyła nieliczne zęby wystające nad pieńki poczerniałych korzeni.
Skarpety były okropnie, ale rozbawiła mnie jej historyjka. Pomyślałam, że zrobię jej przyjemność i może coś kupię.
– Pani tak na poczekaniu wymyśla te bajki – spytał mąż – czy ma pani jedną dla wszystkich klientów?
– Jakie wymyśla, kochanieńki. To najprawdziwsza prawda. To są autentyczne skarpety Zimy. Przecież bym ci nie kłamała.
– Szkoda, że na męża nic pani nie ma – powiedziałam. – By mu się przydały.
Mąż rzucił mi spojrzenie, w którym były i protest, i złość i nawet klaps by się znalazł, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo handlarka go ubiegła.
– A czemu zaraz, nie ma? Ja wszystko mam. – Wyjęła z worka wielkie wełniane podkolanówki. – Patrz pan, będzie akurat. Jedna czerwona, a druga zielona, bo to miały być na prezenty. Takie skarpety, co to, wie pan, wiesza się nad kominkiem, ale na pana będą pasowały jak ulał. A w butach i tak nie będzie widać, że różne kolory. No, bierzesz pan? Dobra, ciepła wełna. A jaka gruba. Musiałam robić na najgrubszych drutach.
– Ha, ha – ucieszył się mąż – mam panią. Mówiła pani, że skarpety zrobiła Zima, a teraz, że to pani sama.
– A czy jedno – spytała z uśmiechem – musi zaraz wykluczać drugie?
No więc wzięliśmy, co mieliśmy nie wziąć.
I w ten właśnie sposób uratowaliśmy Święta i zrobiliśmy przyjemność Zimie. W dodatku mamy na to dowód, a nawet dwa. Wystarczy, że wyjrzycie przez okno, albo popatrzycie na stopy mojego męża.
Życzymy wam wesołych, szczęśliwych, pogodnych, sutych i dobrych Świąt. Wiemy, że wasze choinki są najpiękniejsze, barszcze najpyszniejsze, a bigosy niezrównane. Cieszcie się nimi. I zjedzcie za nas korzenne ciasteczko, albo pierniczka, bo my zjemy za was na pewno 🙂
I am regular reader, how are you everybody? This paragraph posted at
this site is actually pleasant.