– Krysiu, kochanie, czy mogłabyś się wreszcie uśmiechnąć?
Babka Aniela nie lubiła, by ktokolwiek w domu dąsał się lub smucił. Głęboko wierzyła, że smutek jest domeną pospólstwa, a dąsy przystoją tylko osobom, które przekroczyły już pewien wiek. Nikt nie wiedział, gdzie właściwie przebiega magiczna granica, jako że ta, wraz z upływającymi latami, wciąż się przesuwała, pozostawiając nestorkę rodu, jedyną uprawnioną do okazywania niezadowolenia. Sytuację tę rodzina akceptowała i nikt nie podważał uprawnień Anieli. Panie, cieszyła świadomość, że wciąż są na coś zbyt młode, a panom było to zwyczajnie obojętne.
Rodzinną równowagę burzyła nieco Krysia, ale babka Aniela nie dramatyzowała. Młode pokolenie zawsze miewało swoje narowy, które nieodmiennie mijały wraz z młodością. Gorące głowy stygły, buntownicze myśli znikały pod patyną konserwatywnego wychowania, a młodzi stawali się starymi, robiąc miejsce dla następnego pokolenia rewolucjonistów. Ale wiedziała też, że świat nie trwa w miejscu, jak zatopiony w bursztynie owad, tylko wciąż zmienia się i przekształca. Następne pokolenie, nawet gdy minie mu gorączka młodości, będzie inne niż to, w którym sama dorastała.
Babka Aniela akceptowała to wszystko, nie tragizowała, gdy Krysia założyła spódnicę, odsłaniającą pęcinę. Nie złorzeczyła, gdy zachwycony nowinkami zięć przywiózł Krysi bicykl z dalekiej Anglii. W przeciwieństwie do koleżanek z literackiego kółka, na widok cyklistki nie żegnała się znakiem krzyża, nie wzdychała nad moralnym upadkiem i nie prorokowała końca świata, który poprzedzi powszechna degrengolada. Co więcej, Anieli zdarzało się dosiąść szatańskiej machiny. Rzecz jasna tylko rankiem i po kryjomu. Gdy damy z towarzystwa pławiły się w ostatnich snach, babcia Aniela szusowała Bismarckstrasse, a tasiemki zawiązanego pod brodą kapelusza powiewały za nią jak kolorowy ogon latawca. Furkocząc spódnicą, wyprzedzała robotników Seilera idących do fabryki na ranną zmianę. Na Ziegenteich rzucała chleb, czekającym już na nią kaczkom krzyżówkom, później wsiadała na mechanicznego rumaka i objeżdżała cały park. Po powrocie odstawiała bicykl do szopki i pędziła do swojej sypialni, przebrać się w bardziej stosowną garderobę. Krysia, by nie konfundować babki, udawała, że nic o porannych wojażach nie wie, Aniela zaś z wdzięcznością przyjmowała powściągliwość wnuczki i w rewanżu za jej dyskrecję, nie ukrywała przed resztą rodziny, że młoda Staniszewska jest jej ulubienicą.
– Babuniu – Krysia zawahała się i przez chwilę szukała właściwych słów – dlaczego babunia żartuje sobie z tego człowieka? Przecież ten cały Mietek… Przecież to też człowiek. Przecież on ma uczucia.
– My dear. – Aniela wzniosłaby oczy do nieba, ale że siedziały w salonie, zadowoliła się spojrzeniem na liście sztukaterii, wijące się na plafonie. – Czyżbyś zaraziła się tym cudacznym afektem do prostaków? Tą modną chłopomanią?
Na twarz Krysi wypełzł gorący rumieniec.
– Ależ Babuniu – rzuciła gniewnie. – Za kogo ty mnie masz? Za jakąś sufrażystkę, czy może komunistkę?
– Gdzież bym śmiała, kochana. Gdzież bym śmiała o coś takiego podejrzewać własną wnuczkę. W naszej familii, My dear, takie rzeczy się po prostu nie zdarzają. Nigdy. A ten młody człowiek, o którym wspomniałaś. Po cóż miałabym z niego żartować? Jaki w tym sens? Kochana, ja żartuję, i owszem, ale z ludzi, którzy są w stanie żart rozpoznać i docenić. My dear, wyobrażasz sobie, jak się Pogorzelska wścieknie, gdy dowie się, kim jest ten… Jak mu tam było, kochanie?
– Mieczysław, babciu.
– Właśnie, Mieczysław. – Ucieszyła się Aniela. – Cóż za cudownie plebejskie imię.
Ten budynek babcia Aniela mijała podczas swoich wycieczek. Jaką ulicą jeździła?
Spis treści
Wcześniejszy odcinek
Następny odcinek
Budynek przy ulicy Adama Mickiewicza 11